15 lutego 2015

0

z cyklu: na polu bawełny #7

Krąży sobie klientka i krąży.
Uśmiechnięta od ucha do ucha, pani w średnim wieku (60 kilka lat na oko).

Standardowo wygłaszam formułkę, pani z uśmiechem dziękuje i krąży dalej.
Myślę sobie - luzik, zwykła klientka, nie będzie nerwów, nie będzie kłopotów - więc wróciłam do swoich zajęć.
Poprawiam wieszaki, coś tam składam i nagle słyszę stękanie.

Odwracam się i co widzę?
Ano pańcia już uśmiechnięta nie jest, ale zamiast tego, na jej twarzy zagościł grymas wielkiego wysiłku, jakby przerzucała tony węgla.

Pańcia stała na palcach i próbowała WYRWAĆ torebkę manekinowi (który swoją drogą jest w cholerę ciężki).
Pot mnie oblał, bo zaraz nieszczęście będzie - więc krzyczę "proszę to zostawić, zaraz Pani ściągnę tą torebkę!"

Ale nie, pańcia najwyraźniej miała swoje ambicje, bo odkrzyknęła, że ona sobie poradzi.

Myślę sobie - no nie poradzisz sobie kobieto, bo ten manekin tą torebkę TRZYMA i zaraz Ci to na łeb wszystko zleci.

W bardziej dyplomatycznych słowach przekazałam pani co sobie pomyślałam.
Ale pani była mądrzejsza bo odpowiedziała mi, że nie spadnie, że ona trzyma tego manekina za podstawkę i zaraz wydostanie torebkę...
Nie wytrzymałam.


Na szczęście skończyło się bez uszczerbku na zdrowiu (dzięki mojej interwencji) ale ciśnienie jak skoczyło tak zostało.

Piję tą melisę i piję i nic, chyba się uodporniłam...
Może czas zacząć ją palić?






0 komentarze:

Prześlij komentarz